Później mówiono, że nadszedł od strony morza. Od strony bostońskiego portu, w którym cumowały statki – w tym ten jeden, z którego w ludzkim przebraniu przemycono go do Stanów Zjednoczonych. To tylko jedna z wielu koncepcji czy legend – były i takie, które ogłaszały przemyt bardziej jeszcze pokrętny i silniej jeszcze zakamuflowany – sięgający produkcji zainfekowanych pigułek aspiryny produkowanych przez firmę Bayer.
Jednego dnia szydełkujesz sobie na werandzie szalik z myślą o powrocie naszych – waszych – ich – dzielnych chłopców, bo wojna przecież niebawem ma się skończyć, bo mają niebawem przyjść lepsze czasy – drugiego dnia widzisz nad sobą zaniepokojoną twarz lekarza. Zaczynasz kaszleć krwią. Nie możesz oddychać. Płuca stopniowo wypełniają się płynem.
Toniesz, nie wychodząc z łóżka.
Mieliśmy ospę, mieliśmy dżumę, mieliśmy AIDS i mieliśmy ebolę, ale grypa hiszpańska wydawała się najmniej niebezpieczna i jednocześnie najtrudniejsza do opanowania. Po prostu, pisze Gina Kolata, autorka książki pt. Flu, przyjmowało się za pewnik, że wraz z niższymi temperaturami, z krótszymi dniami pojawi się także i ona: grypa (influenza di freddo). W Encyklopaedia Britannica hiszpanka zostaje opisana zaledwie w trzech zdaniach. Trudno szukać zbyt wielu śladów świadectw, jak gdyby ledwo się uporano z chorobą, już nigdy nie chciano jej analizować ani myśleć o niej. Zostaje wchłonięta w ogół straszliwych rzeczy, które wydarzają się na świecie w trakcie I wojny światowej, choć przecież w szczycie zachorowań w szpitalach przy drzwiach sal stawiano szczególnych stróżów, którzy mieli raportować o śmierci pacjenta ledwie tamten zamknął oczy: chodziło o to, żeby zbyt długo nie zajmował łóżka.
Amerykański historyk, Alfred W. Crosby sprawdza ile miejsca opisywaniu grypy hiszpanki poświęca Reader’s Guide w latach 1919-1921 i raportuje gorzko: mniej niż baseballowi, mniej niż bolszewizmowi, dużo mniej niż prohibicji. Ten sam mówi: Wiem jak nie zarazić się AIDS, nie mam pojęcia jak n i e zarazić się grypą.
Ten sam Crosby sprawdza ile miejsca opisywaniu grypy hiszpanki poświęca Reader’s Guide w latach 1919-1921 i raportuje gorzko: mniej niż baseballowi, mniej niż bolszewizmowi, dużo mniej niż prohibicji.
Jest rok 431 p.n.e., czy coś.
Tukidydes pisze: młode i zdrowe osoby zaczynają odczuwać nagle pieczenie w oczach, w gardle i na języku. Ich oddech staje się cuchnący. Coraz większą trudność sprawia kaszel. Ale przede wszystkim zaczyna się wydawać, że płoną żywym ogniem. Wskakują do rzek, do zbiorników wodnych – wszędzie tam, gdzie wydaje im się, że znajdą jakąkolwiek ulgę.
Na tych, którzy zachorują czeka tylko samotność i poczucie, że nie ma ratunku. Ci, którzy się nie zarażą, stają przed wyborem: jeśli pomogą chorym, sami zaryzykują zakażenie, a wobec zarażenia nie ma żadnego remedium. Gdy umierają bogaci, biedni nie będą się długo wahać przed zajmowaniem ich dobytku – nie wiadomo przecież czy sami pożyją dłużej niż kilka dni. Strach jest tak wielki, że strachu nie ma – przynajmniej przed bogami. Podobnie nie trzeba zważać na ludzkie prawo: nic nie ma znaczenia wobec braku pewności, że ci, którzy je stanowią i ci, którzy je interpretują, i ci, którzy je egzekwują i wreszcie ci, którzy je łamią będą żyli nazajutrz. Ci, którzy chorują są odcięci od świata.
Tukidydes: od tego momentu Ateny zmieniają się bezpowrotnie. A przecież jeszcze chwilę temu wydawało się, że życie na półwyspie – mimo wojen – jest zbyt rozhulane, aby cokolwiek stanęło mu na przeszkodzie, wydaje się, że nigdy w historii czasy nie były tak sprzyjające człowiekowi.
To ostatnie zdanie często się powtarza, gdy tylko mowa o kolejnych epidemiach.
Być może pierwszą osobą, o której kwarantannie czytamy jest biblijny Łazarz. Trądem zarażony jest także Hiob, nie ma jednak pewności czy decyduje się na izolację; w gruncie rzecz wobec reszty plag nie jest właściwie pewne, czy Hiob ma się jeszcze od kogo i czego izolować. Tymczasem Łazarz mieszka wraz z siostrami, Martą i Marią; nawet Jezusowi nie jest do niego śpieszno i na wieści o chorobie Łazarza, decyduje się jednak pozostać dwa dni dłużej na miejscu, zanim wyruszy w podróż.
Józef Krzyk pisze o cholerze: we Francji oddawano się na przemian modlitwom i zabawom. Marsylia: wszyscy pochowani w domach, pozabijane deskami okna i drzwi, „jedyny znak życia – wystawianie ciał zmarłych”. W tym samym czasie w Paryżu, Heinrich Heine: tłumnie spacerujące, bulwary wypełnione przechodniami w maskach, które miały parodiować symptomy choroby – jej koloryt i grymas, jaki po sobie zostawiała – jednocześnie szydząc z choroby jak i z lęku przed nią.
„… zarozumiały śmiech prawie zagłuszał głośną muzykę, pochłaniano wszelkiego rodzaju lody i zimne napoje, kiedy nagle najweselszy z arlekinów poczuł zbyt wielki chłód w nogach, zdjął maskę i odkrył, ku zdumieniu wszystkich, sinofioletową twarz”.
Podobnie Gina Kolata, cytując Bocaccio, pisze: w trakcie epidemii, ci, którzy nie są dotknięciu chorobą twardnieją w sercach. Ci, w kwarantannie dzielą się na dwie grupy: tych, którzy zamykają się w domach, gdzie wiodą spokojne życie, spożywają jedzenie w rozsądnych ilościach i dobre wino w rozsądnych ilościach i wystrzegają się odstępstw od tego, nie dają ponieść ekscesom, nie rozmawiają z obcymi, nie przyjmują żadnych wiadomości ze świata zewnętrznego. Na drugim końcu znaleźli się ci, którzy zdcydowali się na ucieczkę i życie w dziczy. Wydawało sie, że tym, co może ich uratować, będzie picie, korzystanie z ćyai, śpiew i zaspokajanie kaprysów, jak gdyby wszystko to, co dzieje się za plecami było tylko wielkim żartem.
Daniel Defoe zaczyna Dziennik roku zarazy od sumiennych rozliczeń: tyle zachorowało, tylu zmarło. Inwentarz przeciąga się na kolejne strony, padają nowe adresy, nowe dzielnice, nowe miejscowości: część ucieka do Oxfordu, mówi narrator, a Oxford pozostanie nietknięty zupełnie zarazą, co wydaje się być cudowną i dziwną okolicznością za którą żaden z arystokratów nie zamówi żadnej mszy.